czwartek, 31 stycznia 2013

M. Łukowiak "Projekt Matka", czyli trafiona, zatopiona


Czasem tak jest, że wiesz, po prostu wiesz, że ktoś jest osobą, z którą możesz się dogadać. W realu wystarczy niekiedy błysk w oku lub mimochodem rzucona uwaga. W sieci obwąchiwanie trwa dłużej, bowiem zastosowanie kamuflażu jest o wiele łatwiejsze, a co za tym idzie – rośnie ryzyko pomyłki.

Blogu zimno nie zaczęłam wcale czytać przed wiekami (według cyberkalendarza), a ledwie jakieś 1,5 roku temu. Najpierw nieregularnie, potem z coraz większą łapczywością. Mam o jedno dziecko mniej niż ona (a to różnica naprawdę duża), ale poza tym łączy nas sporo. Przedział wiekowy, wykształcenie, światopogląd. Sporo też nas różni – ilość dzieci, miejsce pracy i jej charakter – niby podobny, mający wiele punktów stycznych, a jednak – gdy chodzi choćby o macierzyństwo – diametralnie różny. Pomimo to często mam wrażenie, że pisze dokładnie o tym, o czym chciałabym napisać sama i robi to w taki sposób, w jaki i ja bym to zrobiła, jednak – z różnych względów – nie zrobię.
Dlatego jej książkę kupiłam prawie od razu i zupełnie od razu przeczytałam. Zwłaszcza to ostatnie zasługuje na podkreślenie, bo zazwyczaj zapał opuszcza mnie natychmiast po przeniesieniu książki przez próg mojego mieszkania.


Na okładce napisano (tak, znowu przeczytałam notkę od wydawcy, to chyba nieuleczalne): „Książka dla mężczyzn i kobiet. Dla singli i matek.” Nie zgadzam się z tym ani trochę.
Nie jestem sobie w stanie wyobrazić mężczyzny, który czyta tę książkę i rozumie, co autorka miała na myśli.
Nie umiem zobaczyć zainteresowanej tą lekturą singielki.
Uprasza się o wybaczenie.
Mam natomiast wrażenie, że to książka dla bardzo wąskiej grupy odbiorców: będących matkami kobiet urodzonych w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku, o stosunkowo wysokich dochodach. Koniec, szlaban, innych nie wpuszczamy.

Wcale, ale to wcale nie interesuje mnie, czy wszystko co zostało opisane w tej – jak określono na okładce - niepowieści, zdarzyło się naprawdę. To bez znaczenia.
Nie denerwuje mnie styl autorki (czytuję niekiedy komentarze na jej blogu, w tym i te, które zgłaszają pretensje do udziwnionego ich zdaniem stylu); przeciwnie – podoba mi się, jak bawi się słowem, jak konstruuje literackie opisy prozaicznej rzeczywistości, jak rozkłada akcenty.
Najbardziej podoba mi się jednak, że nie boi się nazywania rzeczy po imieniu, że przyznaje się przed sobą i całym światem do rzeczy, do których matce, a zwłaszcza wielomatce, przyznawać się nie wypada. Przynajmniej nie w Polsce.
Matka robiąca karierę, matka spełniająca się zawodowo to zła matka jest.
Matka wracająca do pracy zanim jej dziecko osiągnie wiek przedszkolny, to matka wyrodna.
O piastunko domowego ogniska, o cicha i pokornego serca, módl się za nimi!

Ja jednak czytam i wiem, czuję, że taka matka tkwi w ciągłym rozkroku. Czy chce, czy nie chce uprawia codzienny, permanentny stretching, marząc o osiągnięciu poziomu kobiety-gumy. A wszystko po to, by – jak napisała autorka w prologu – nie rozpuścić się ani nie rozpaść w Projekcie Macierzyństwo; by ocalić siebie.

Powodem, dla którego podoba mi się ta książka jest egoizm. Kiedy czytam, że ktoś opisuje to, co sama czuję i przeżywam, jest mi po prostu znacznie lepiej. Nie przestanę przez to się zadręczać, nie zyskam pewności, że dokonałam właściwego wyboru. Moje problemy – istniejące w dużej mierze tylko dlatego, że jestem kobietą tu i teraz – nie znikną jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Nie znajdę też w tej opowieści-niepowieści żadnych recept i dobrych rad. To ja sama, tak jak zimno, muszę znaleźć własną drogę.
Ale lepiej mi. Po prostu mi lepiej.

Na zakończenie parę uwag technicznych.
Konstrukcja książki jest chronologiczna. Najpierw świat „przed”, potem w czasie pierwszej ciąży, wreszcie z dzieckiem (dziećmi), a na końcu klamra w postaci listów do przyjaciółki.
Część drugą uważam za zdecydowanie najsłabszą i zbyt długą. Nie wiem jaki zamysł przyświecał autorce, jednak ja po prostu się wynudziłam i gdyby nie silna determinacja oraz wyniesiona z lektury bloga wiedza o tym, co będzie czekało mnie w następnej części, nie wykluczam że poddałabym się na tym etapie.
Zdecydowanie najjaśniejszym punktem są natomiast końcowe „Listy do Judyty”. Jeśli ktoś miał do tej pory wątpliwości co do poglądów autorki, tu musi je porzucić. Są bardzo zdecydowane. Konkretne zdarzenia, obrazy, słowa stają się pretekstem do poruszenia bardzo ważnych dla kobiet tematów, postawienia kilku istotnych pytań. Co z tego, że często pozostają one bez odpowiedzi.

Ostatecznie, z mojego prywatnego punktu widzenia czuję się absolutnie usatysfakcjonowana.
Patrząc jednak nieco szerzej, trochę mi smutno. Smutno, gdyż wiem że te wszystkie problemy – choć bardzo istotne i ważkie – wydają się być wydumanymi i błahymi wówczas, gdy na plan pierwszy wysuwa się „nie mam co do garnka włożyć”. Gdy brak sił na zmagania z redefiniowaniem roli kobiety-matki-żony, bo codzienna szarpanina z pustką w portfelu nie zostawia miejsca na nic innego. Dlatego tym bardziej uważam, że to nie jest książka dla wszystkich. A szkoda.

Małgorzata Łukowiak „Projekt matka. Niepowieść” Świat Książki, Warszawa 2013.

poniedziałek, 28 stycznia 2013

A.Schmidt "Julek i Julka", czyli o dzieciach, które są dziećmi


Każdy rodzic, częściej lub rzadziej, w skrytości serca marzy o dzieciach samoobsługowych.
Takich, co to pobawią się same w kąciku, nie przybiegając co chwila z dramatycznym pytaniem: „mamooo/tatoooo, co mam robić, bo mi się nuuuudziiii!?!”
Takich, które gdy tylko nauczą się chodzić, będzie można spokojnie wysłać do sklepu po mąkę, sól, tudzież chrupiącą bułeczkę na śniadanie, zyskując w ten sposób cenny czas, na przykład na lekturę aktualnej, nie zaś przedwczorajszej, gazety.
Takich, co to może i broją, ale są przy tym wyłącznie rozbrajające.

Marzenia przybierają charakter natręctw w sytuacjach podbramkowych. Na przykład wówczas, gdy zaplanowany zimowy wyjazd w góry trafił szlag, bowiem dzieci dzień przed wyjazdem postanowiły urządzić sobie konkurs pt. „kto ma wyższą temperaturę”.
- „Ale laczego?” – dopytuje płaczliwym głosem Młodszy, który nie dość, że przegrał konkurs z nędznym wynikiem 39,1°C (Starszy dał czadu i wyśrubował rezultat do 39,7°C), to jeszcze dowiedział się, że nigdzie nie jedzie.
- „To w takim razie co porobimy, mamo?” – rzeczowo zapytuje zaś Starszy, ufnie spoglądając wprost w lekko podpuchnięte oczy pozostającej od dwóch nocy na stand by’u Matki.
Julek i Julka nie zadawaliby takich głupich pytań, drogie dzieci – ma ochotę odpowiedzieć Matka, ale ostatecznie pozostawia tę refleksję wyłącznie dla siebie.


Bo otóż, moi drodzy, Julek i Julka nie mają najmniejszych problemów z codziennością. Taką zwykłą, bez ekstra emocji i ekstra rozrywek. Wydaje się to wręcz niewiarygodne, ale radzą sobie bez telewizora, komputera oraz konsoli. Sensacyjnym faktem jest i ten, że w swoich pokojach nie posiadają żadnych zabawek edukacyjnych (tak, tak, ani kawałka plastiku z napisem „Fisher Price”!). Hm, książek chyba też nie posiadają, a jeśli jakichś używają, to tylko w celu wycinania z nich obrazków. Cóż, nobody’s perfect.

Wiem, że Julek i Julka mają zarówno gorących zwolenników, jak i przeciwników. My jesteśmy wyłącznie „za”. Ba, wszyscy znani mi osobiście rodzice dzieci w wieku od lat trzech do lat siedmiu, mający silne oparcie w poglądach swoich dzieci, podzielają nasz zachwyt. Boć to sam urok przecież!
Historyjki są króciutkie (pierwotnie, w latach 50-tych ubiegłego wieku, były drukowane w gazecie) i napisane bardzo prostym językiem. Każda z nich opowiada o jakimś zdarzeniu z życia dwójki pięcioletnich (przynajmniej początkowo) sąsiadów – Julki i Julka. Pomimo, że obecnie oboje mogliby cieszyć się zasłużoną emeryturą, ich przygody tylko niekiedy trącą myszką (np. gdy dotyczą spotkania ze sprzedawcą szczotek czy mleczarzem). Zdecydowana większość mogłaby jednak przydarzyć się każdemu dziecku także w roku 2013. Gdyby tylko… No właśnie.

Gdyby tylko nie zabraniać dzieciom używania wyobraźni. Do wyczarowywania czegoś z niczego, do wymyślania najwspanialszych zabaw z użyciem starych ubrań, gazet czy kałuży.
Gdyby tylko dać im odrobinę wolności i swobody. Nie wozić, nie prowadzać, nie organizować całego czasu i życia, nie stawiać na piedestale realizowania podstaw programowych.
Gdyby tylko mniej na nie krzyczeć, gdy nabroją, stłuką, zniszczą, skaleczą się lub - o zgrozo! - pobrudzą ubrania.
Gdyby tylko pozwolić im, by jak najdłużej dostrzegały różnice i odmienności, ale nie wartościowały z tego powodu ludzi. Chłopcy też mogą bawić się w organizowanie przyjęć dla lalek, a dziewczynki puszczać latawca.
Gdyby…
U mnie różnie to wychodzi, z różnych powodów, czasem nawet obiektywnie mnie usprawiedliwiających.

Myślę, a moje myślenie ma oparcie w znajomości z osobami mieszkającymi w Holandii, zarówno Polakami, jak i Holendrami, że rodzice w tym niewątpliwie bardziej od naszego nowoczesnym kraju lepiej radzą sobie z owym gdybaniem, stąd też opowieści o Julku i Julce (czy raczej o Jip i Janneke) nadal są tam niezmiernie popularne. O ich przygodach powstał musical, w sklepach bez kłopotu można dostać gry z ich podobiznami (u nas hitem było Julkowe „memory”). Pewnie spora w tym też zasługa ilustracji Fiep Westendorp – niezwykle prostych, ale i charakterystycznych przez fakt, że oboje bohaterowie są koloru czarnego.


Książeczki są rekomendowane przez wydawnictwo dla dzieci od lat 3, i myślę że to trafna rada. Zarówno dla Starszego, jak i Młodszego były to właśnie w tym wieku pierwsze prawdziwe książki, z większą ilością tekstu, bez kolorowych ilustracji, którymi się zachłysnęli, domagając się stale więcej i więcej. Nic dziwnego, bo Julek i Julka, choć według metryki będący ich dziadkami, w głębi duszy są identyczni jak oni.

Annie M.G. Schmidt „Julek i Julka”, ilustracje Fiep Westendorp, Wydawnictwo Hokus-Pokus.
Części 1-4 w tłumaczeniu Łukasza Żebrowskiego; część 5 tłumaczyła Joanna Borycka-Zakrzewska. 

wtorek, 22 stycznia 2013

A. Krawczyk "Napisz na priv", czyli polska proza kobieca mi nie służy

To było tak.
Życie dało mi w kość. Ostatnia lektura (omawiana u Ani „Opowieść podręcznej” M. Atwood) wyssała ze mnie wszystkie soki. Mąż wyjechał się szkolić, czyniąc mnie słomianą samotną matką. Potrzebowałam odtrutki. Już.
Ponieważ zaś jakiś czas temu okazało się, że Bazyl i ja najwyraźniej jesteśmy mentalnymi bliźniakami (mam nadzieję, że Bazyl za chwilę nie wyskoczy z dementi, bo koncepcja posta mi runie), postanowiłam zaufać Starszemu Bratu, który onegdaj wypowiadał się niezwykle pozytywnie o nieznanej mi autorce. Padło na „Napisz na priv”, bowiem inne tytuły były w mojej bibliotece wypożyczone, co sugerowałoby że naród poznał się na jakości twórczości.


I teraz będzie tak.
Nie lubię kopać zarówno tych autorów, którzy mieli dobre chęci, jak i tych, o których pozytywnie wypowiadał się Bazyl. Dlatego, kiedy przeczytałam na okładce wiadomość od autorki (czemu to znowu zrobiłam?!): „założyłam sobie, że historia ma być przede wszystkim zabawna, a czytelnik będzie się przy niej śmiać. Mam nadzieję, że mi się to udało”, powstrzymałam nerwowe drgania. Ba! Wykazałam się wręcz bohaterstwem, gdy nie cisnęłam dzieła w kąt, odczytawszy przesłanie od Moniki Szwaji (współwłaścicielki wydawnictwa SOL, które wydało książkę): „Napewno przyniesie dobry humor!” (pisownia oryginalna).
Około dwudziestej strony, gdy stało się jasne, że autorka naprawdę bardzo się starała, ale to naprawdę bardzo, bardzo, żeby książka była śmieszna i zabawna, tak bardzo, że przekroczyło to granice mojej wytrzymałości, przeżyłam chwilę zwątpienia. Wtedy został jednak wprowadzony nowy, niezły wątek i dałam sobie na wstrzymanie. W okolicach strony osiemdziesiątej byłam zdecydowana porzucić lekturę, ale przed oczami stanął mi Bazyl i wizja jego rozczarowanej miny skłoniła mnie do dalszej walki. Gdy jednak na stronie sto pięćdziesiątej drugiej pojawił się dialog, w którym główna bohaterka wyznała jako rzecz oczywistą, że czytała Sołżenicyna, po czym na zadane jej pytanie: „Co pani teraz czyta?” odpowiedziała: „Celine’a”, uznałam to za znak z niebios. Wyobraziłam sobie bowiem sytuację, w której ktoś pyta mnie „Co pani teraz czyta?”, a mi słowa więzną w gardle, gdyż przyznanie się do „napisz na priv” przekracza moje możliwości. Szczęściem dla autorki, w czasie gdy doszłam do owego wniosku, znajdowałam się na basenowych trybunach, tuż po rozpoczęciu zajęć pływackich mojego syna. 45 minut w tym miejscu naprawdę się dłuży. Doczytałam więc do końca, ale mam poczucie, że mogłam ten czas wykorzystać lepiej.


Wydaje mi się, że autorka przedobrzyła. Obejrzałam zamieszczone wyżej nagranie rozmowy, przeprowadzonej z nią podczas ostatnich Targów Książki w Krakowie i zobaczyłam bardzo sympatyczną kobietę, która robi wrażenie osoby dość konkretnej i poważnie traktującej pisanie. „Napisz na priv” jest jej debiutancką powieścią, o charakterze – jak sama określiła – obyczajowym. Teoretycznie powinnam być dobrym odbiorcą – wszak bohaterką jest kobieta nieco ponad trzydziestoletnia (jeśli przymkniemy oko na „nieco”, to ujdzie), matka małego dziecka (jeszcze nie zapomniałam, jak to było w piaskownicach), aktywnie korzystająca z sieci, w tym z forów internetowych (ten etap też przerabiałam, ze szczególnym uwzględnieniem forum laktacyjnego, do którego podchodziłam najpierw z nabożnym szacunkiem, a pod koniec już tylko wyłącznie z opadem szczęki). Najwyraźniej jednak nie jestem odbiorcą wystarczająco dobrym, bowiem irytowało mnie niemożebnie to, że jeśli bohaterka miała być wykształcona, to musiała ukończyć historię sztuki, i to w Bazylei; jeśli miała znać języki, to w ilościach hurtowych, a do tego wyłącznie biegle; jeśli miała być matką, to dziecka które niby wprowadzało zamęt w dotychczasowym życiu, ale tak naprawdę było ciche i nieszkodliwe (poza momentami, gdy było potrzebne, by wygłosić jakąś zabawną kwestię lub wprowadzić element humoru sytuacyjnego), nigdy nie chorowało i w tajemniczy sposób znikało, gdy niepracująca bohaterka, mająca pracującego męża, niechętną do bawienia dzieci siostrę, i raczej niemająca rodziców, potrzebowała akurat zrobić coś bez niego.

Na plus poczytuję natomiast pojedyncze pomysły, które w ilościach niehurtowych i bez machania transparentami „jestem zabawny” i „uwaga! śmiech!” wywołałyby wyłącznie pozytywne uczucia. Podobał mi się wątek dotyczący twórcy opowiadań i powieści grozy Łukasza Orbitowskiego, krążącego po Krakowie w poszukiwaniu autentycznych miejsc, do których można byłoby dopisać mrożącą krew w żyłach historię, i napawającego przez to spore grono osób przerażeniem. Trafnie oddała też autorka nastroje panujące na kobiecych forach, zwłaszcza tych dotyczących ciąży, wychowywania i karmienia dzieci.

Dlatego też dam jej chyba jeszcze jedną szansę. Przezornie nie sięgnę jednak raczej po drugą z książek podobno obyczajowych – „Magiczne miejsce” (z opisu na stronie autorki wynika, że wątkiem dominującym będzie porzucenie prawniczej kariery w stolicy i wyjazd na wieś w celu przekształcenia zrujnowanego pałacu w elegancki hotel, na co mogę tylko wykrzyknąć „ratunku!” i dać nogę). Wolę też ominąć łukiem „przezabawny” kryminał „Morderstwo niedoskonałe” (wybacz, Bazylu). Zamiast nich wybiorę raczej „prawdziwy” kryminał "Dziewczyna z aniołem", według zapewnień autorki osadzony mocno w krakowskich realiach i mający odniesienia do historii, które zdarzyły się naprawdę, albo zbiór opowiadań (także dwóch innych autorek - Marty Guzowskiej i Adrianny Michalewskiej) "Mordercze miasta", których akcja dzieje się w Krakowie, Wrocławiu i w Warszawie.

Agnieszka Krawczyk „Napisz na priv”, Wydawnictwo SOL, Warszawa 2009.   

piątek, 18 stycznia 2013

J. Przybora "Weltszmerc", czyli komu w mordę, komu?

Czasem jest tak, że atmosfera zagęszcza się z dnia na dzień, aż osiąga punkt krytyczny, po przekroczeniu którego może nastąpić tylko wybuch.

Roztopiło ci się słonko nagle w plusze,
choć powinno obiektywnie wszystko grać.
Transcendentny smutek kładzie się na duszę –
coś dziwnego się zaczyna w tobie dziać.

Wkurza mnie, że wzięcie trzech dni urlopu powoduje gwałtowne nawarstwienie się problemów i powstanie nie dających się usunąć zaległości.
Toczę pianę z ust na myśl o tym, że nie ma żadnych rozwiązań instytucjonalnych, aby temu zapobiec (poza niekorzystaniem z urlopu).
Ogarnia mnie niepohamowana wściekłość, gdy wszyscy tzw. decydenci rozkładają bezradnie ręce, mówiąc „no, tak jest i nic z tym nie możemy zrobić, bo wiesz, wytyczne, procedury, nie ma środków, ale poradzisz sobie, prawda, bo przecież zawsze sobie radzisz!”.

W innych krajach nazywają to
„weltszmercem”
i tabletki różne na to muszą brać.
A Słowianin z duszą jasną, rzewnym sercem,
Musi na to wziąć i komuś w mordę dać.
W mordę dać –
w mordę dać.
Musi komuś w mordę dać.

Po nieco ponad tygodniu sypiania po cztery, w porywie do pięciu godzin na dobę, z perspektywą, że potrwa to jeszcze przez następny tydzień (po którym pójdę na tydzień urlopu, po którym to urlopie wrócę do pracy i natychmiast zejdę z tego świata), szlag mnie jasny trafia, gdy widzę moją koleżankę z biurka naprzeciwko, która przychodzi do pracy wyspana („w naszym wieku, moja droga, osiem godzin to absolutne minimum”), z perfekcyjnie zrobionym manicure i ufarbowanym odrostem. Szlag mnie trafia, bo wiem że ona ma dokładnie tyle samo pracy co ja. Tyle, że ona ma ją w dupie. Co za różnica jak zrobisz, ważne jest że zrobisz, no nie?
W związku z powyższym ilość wypowiadanych przeze mnie w ciągu dnia słów obelżywych i wulgarnych wzrasta w tempie lawinowym, osiągając apogeum w chwilach gdy prowadzę samochód. Klakson za chwilę odmówi współpracy z uwagi na zmęczenie materiału.

I dopieroż to okropne są katusze,
gdy dokoła taka pustka, że psiamać! -
tu się czuje: dać po mordzie komuś muszę,
a tu nie ma, a tu nie ma komu dać.
W mordę dać –
w mordę dać.
Nie ma komu w mordę dać.

I chociaż od dawna już nie oglądam i nie słucham wiadomości, to jednak nie jestem zupełnie odizolowana od świata. Docierają więc do mnie głosy tych, co to mają patent na mądrość, prawdę i szlachetność i którzy próbują do końca zdezawuować jakość, sens i wartość także mojej pracy, oceniając ją merytorycznie, chociaż nie mają do tego żadnych kwalifikacji, stosując pomocniczo chwyty pozamerytoryczne, nakierunkowane wyłącznie na cel znajdujący się poniżej pasa. Pomimo, że niby nie biorę tego do siebie, to jednak wentyle mi puszczają. Racjonalna część mojej osobowości nakazuje mi przy tym natychmiastowe wszczęcie poszukiwań świadectw moralności rybek akwariowych mojego dziadka, bowiem przeczucie mówi mi, że za chwilę mogą być mi niezbędnie potrzebne, gdyż bez ich okazania nie zostanę dopuszczona do wykonywania zawodu.
A kiedy z drugiej strony czytam wypowiedzi osób z zasady stonowanych, wyważonych i kompetentnych, takie jak wypowiedź profesora Jerzego Stępnia zamieszczona w najnowszej „Polityce” (kto chce, niech szuka, dostęp w internecie płatny), to ogarnia mnie rozpacz, bo chociażbym chciała (chcę, chcę!), to nie mogę podważyć trafności stawianej diagnozy, jako że zgadzam się z nią niemal w stu procentach (wyjątek zostanie omówiony niżej). Bo jest źle, a będzie jeszcze gorzej. I akurat w tym przypadku nie o rozwiązania instytucjonalne idzie.
I gdy do reszty pogrążam się w zawodowej rozpaczy, zostaję postawiona do pionu przez dzieci, którym muszę po raz dwa tysiące pięćset dziewięćdziesiąty czwarty wytłumaczyć, dlaczego się z nimi nie pobawię, nie pogram w gry albo nie pójdę na sanki. W odpowiedzi słyszę „no tak, ty nigdy nie masz dla nas czasu, bo ty tylko pracujesz i pracujesz”, a kiedy rankiem następnego dnia mój pięćdziesięcioletni przełożony, będący mieszkającym z mamusią starym kawalerem (uwaga, omawiam sygnalizowany wyżej wyjątek: tak, panie profesorze, nie całe zło tego świata pochodzi od kobiet!) mówi mi, że najwyraźniej mam złą organizację pracy, chce mi się wyć.
Objawem zdrowego podejścia wydaje się więc to, że kiedy zaczynam odczuwać wyrzuty sumienia z powodu pójścia z dziećmi w sobotę do teatru (wszak to zmarnotrawienie co najmniej trzech godzin, licząc z dojazdem, w ciągu których można byłoby tyle zrobić!), nieśmiało przebija się myśl, że może należałoby oddać się w ręce specjalisty. Takiego na literkę "pe".

To nie musi wcale być antagonista –
taki facet na uboczu może stać.
Bezinteresowna chęć to jest i czysta –
można nawet go przeprosić i mu dać.
W mordę dać –
w mordę dać.
Przeprosiwszy, w mordę dać.

A ponieważ ostatnio Znany i Wielce Lubiany nakierował mnie w stronę Jeremiego Przybory, przypomniała mi się jego mało znana piosenka, którą słyszałam ostatni raz bardzo dawno temu, nie mam pojęcia w czyim wykonaniu. I oblicze mi nieco pojaśniało.
Mistrzu Jeremi, dzięki za radę! Wyruszam na poszukiwania!

Jeremi Przybora „Weltszmerc” ze zbioru „Piosenki prawie wszystkie” Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA S.A., Warszawa 2002.

PS. Wszystkich ewentualnych Wujków Dobra Rada, którzy chcieliby uświadomić mi, że inni mają jeszcze gorzej, a mi się we łbie przewraca, informuję że doskonale zdaję sobie z tego sprawę, ale chwilowo mam to dokładnie tam, gdzie moja koleżanka z pracy.

niedziela, 13 stycznia 2013

"Jabłoneczka" w Pleciudze, czyli i ty możesz zostać koneserem sztuki


Ostatnio – w związku z dyskusją u Ani na temat odbioru sztuki (pardon, Sztuki) przez dzieci – doszłam do przykrego wniosku, że jestem przypadkiem beznadziejnym.
Ściślej rzecz ujmując – do wniosku doszłam wcześniej, jednak teraz wyartykułowałam go wprost i na forum.
Wniosek ów brzmi: kiedy rozdawali talenta plastyczne i wrażliwość estetyczną, ja stałam w innej kolejce.

Plastyka i zetpete (ta nazwa do dziś wywołuje u mnie dreszcze) były najbardziej znienawidzonymi przeze mnie lekcjami. Pal sześć, gdy mieliśmy coś przylutować – jako ulubiona wnuczka swojego dziadka pobrałam szereg lekcji w jego warsztacie, a wartość estetyczna lutu była dla naszego nauczyciela mniej istotna niż jego trwałość. Gorzej, gdy trzeba było prosto wbić gwóźdź lub – o zgrozo – na plastyce namalować akwarelami martwą naturę.
Teraz myślę, że pewnie mogłoby być inaczej, gdyby ktoś bardziej się przyłożył do rozbudzania plastycznej strony mej duszy (głęboko wierzę, że takowa istnieje, choć moja rodzina i bliscy znajomi pewnie zgłosiliby w tym miejscu zdania odrębne). O ile bowiem nie da się zostać mistrzem w jakiejś dziedzinie, nie mając talentu, o tyle dobrym rzemieślnikiem może być prawie każdy. Jeśli tylko będzie dużo ćwiczył.

Jako matka nieidealna, jednak mająca co jakiś czas przebłyski, od paru miesięcy regularnie targam więc moje dzieci do teatru. Niech ćwiczą. Jak osiągną pierwszy poziom, to kto wie, może nawet pójdziemy na jakąś wystawę lub – apage, Satana! – zapiszemy się na warsztaty lepienia z gliny?
Mamy to szczęście, że w Szczecinie znajduje się znakomity Teatr Lalek „Pleciuga”, który proponuje spektakle różnorodne i wykorzystujące tak rozmaite techniki, że jak na razie nie zdążyliśmy się jeszcze znudzić.
Ba! Uważam, że dla takich przypadków jak ja wizyta w teatrze lalek jest niezbędna po to, aby przypomnieć sobie do czego ma się wyobraźnię, po co są kolory i jak niewielu środków trzeba użyć, aby stworzyć wielowymiarowy alternatywny świat.


Spektakl „Jabłoneczka”, który zobaczyliśmy w sobotę (a który premierę miał blisko rok temu) zachwycił całą naszą trójkę. Każdego pewnie z innego powodu, ale dawno nie zdarzyła się nam taka zgodność.
Bardzo prosta opowieść o procesie wyrastania drzewa, tytułowej jabłoneczki, została bowiem przedstawiona przy użyciu równie prostych środków wyrazu. Dwoje aktorów (trzeci ukryty, animujący część bajkowych postaci), scena zbita z desek, kilka kijów i parę nieskomplikowanych lalek. Do tego gra świateł (to zdecydowanie najbardziej zafascynowało Młodszego), trochę muzyki i oczywiste, ale w tym kontekście niebanalne prawdy. Że dobrze mieć przyjaciół. Że nie warto ulegać czarnowidztwu (w tej roli genialna Wrona). Że na wszystko przyjdzie pora, bo natura ma swój rytm.

źródło zdjęcia
W świecie, w którym zabawki dla dzieci muszą grać i trąbić, a przede wszystkim być edukacyjne, czytaj: wyręczać dziecko w samodzielnym zdobywaniu wiedzy, taki spektakl to niezły szok. Dla rodziców również.
I kiedy przeczytałam w programie, że spektakl jest dyplomowym przedstawieniem Laury Sławińskiej, studentki reżyserii na Wydziale Sztuki Lalkarskiej w Białymstoku, to żal mnie ogarnął, że ja tak nie potrafię, choć przecież i starsza jestem, i bardziej doświadczona życiowo, i w ogóle.

źródło zdjęcia

Potem jednak dojrzałam, że autorem scenografii jest Mikołaj Malesza, rocznik 1954, i zrobiło mi się lepiej. Mam jeszcze trochę czasu. Może zdążę się podszkolić?

„Jabłoneczka” Jan Wilkowski według K. Czernego w tłumaczeniu Jerzego Zaborowskiego.
Teatr Lalek „Pleciuga” w Szczecinie, reżyseria Laura Sławińska, scenografia Mikołaj Malesza, muzyka Hubert Połoniewicz
Obsada: Marta Łągiewka, Przemysław Żychowski, Zbigniew Wilczyński. 

środa, 9 stycznia 2013

A.D.Mizielińscy "Mapy", czyli przed zażyciem zapoznaj się z ulotką


Należy przeczytać uważnie całą ulotkę, ponieważ zawiera ona ważne informacje dla czytelnika oraz dla osób mu towarzyszących!

Książka ta jest dostępna bez recepty, aby można było wpoić dzieciom pewne rzeczy do głów bez udziału szkoły. Aby jednak uzyskać dobry wynik wpajania, należy stosować „MAPY” ostrożnie i zgodnie z informacją w ulotce.
- Należy zachować tę ulotkę, aby można ją było przeczytać ponownie w razie potrzeby.
- Należy zwrócić się do Wujka Gugla, gdy potrzebna jest rada lub dodatkowa informacja.
- Jeśli objawy nasilają się lub nie ustępują, należy skontaktować się z lekarzem, ale niestety oznacza to, że przypadek jest beznadziejny i nie istnieje inny sposób jego leczenia.


„MAPY”®
Książkus ilustrowanus informationus plenum.

Jedna książka zawiera:
SUBSTANCJE CZYNNE:
51 map
42 kraje
6 kontynentów
oraz SUBSTANCJE POMOCNICZE:
niezliczone ilustracje
szczegóły
ciekawostki

Dostępne opakowania:
Wyłącznie duże opakowania 105-stronicowe.

Podmiot odpowiedzialny:
Aleksandra i Daniel Mizielińscy

1. Co to są „MAPY” i w jakim celu się je stosuje?

„MAPY” są książką złożoną o skojarzonym działaniu, skutecznym także w przypadku osób rozkojarzonych.
51 map działa edukacyjnie, szkoleniowo i łopatologicznie. Wiadomości o 42 krajach na 6 kontynentach wchłaniają się błyskawicznie. Sposób ich przetworzenia powoduje, że wiedza nie ulega utlenieniu, co odróżnia tę książkę od zwykłych atlasów geograficznych. Informacje w niej zawarte pozwalają zarówno (w fazie początkowej) na zdobycie uprzywilejowanej pozycji w klasie, co pozwala na swobodne tzw. „jechanie na opinii” (w fazie późniejszej). Starsi czytelnicy zyskują dzięki niej dostęp do podstawowej wiedzy, pozwalającej niegdyś (w epoce przedpudelkowej) na uzyskanie miana „inteligenta”.

Wskazania do stosowania książki „MAPY”:
- w stanach niedoboru wiedzy ogólnej,
- w stanach zwiększonego zapotrzebowania na super ciekawostki, pozwalające na zaimponowanie narzeczonym (bez względu na ich płeć oraz liczbę),
- pomocniczo: tak po prostu.

2. Zanim zastosuje się „MAPY”.
Nie należy zażywać książki, jeśli czytelnik nie dysponuje silnym intelektualnie i odpornym psychicznie rodzicem; w najgorszym zaś razie – gdy nie ma dostępu do internetu.

Zachować szczególną ostrożność stosując „MAPY”:
- wieczorem, u dzieci wstających nazajutrz rano do szkoły;
- tylko w jednym egzemplarzu w sytuacji posiadania większej ilości dzieci, tudzież w przypadku występowania u rodziców braków w wiedzy.

Jeśli stwierdzono wcześniej u pacjenta nietolerancję geografii, nie należy się z nikim kontaktować, tylko bez obaw sięgnąć po „MAPY”.

Ciąża:
Zalecane. Kładzenie „MAP” na brzuchu powoduje przeniknięcie zawartych tam informacji do wód płodowych i urodzenie genialnego dziecka.

Karmienie piersią:
Przeciwwskazane. Zaczytana matka może zapomnieć o dziecku. W razie absolutnej konieczności, poradzić się lekarza.

Prowadzenie pojazdów i obsługa maszyn:
Książka wyraźnie poprawia sprawność psychofizyczną, jednak z uwagi na swój duży format upośledza zdolność prowadzenia pojazdów i obsługę maszyn będących w ruchu.
Absolutnie wykluczone używanie przy włączonej sokowirówce!
Dopuszczalne stosowanie razem z pralką (na niej).

Stosowanie innych książek:
Nie zbadano. W fazie badań klinicznych (1000 przypadków, w tym z użyciem metody in vitro) pacjenci nie chcieli sięgać po inne książki.

3. Jak stosować „MAPY”
Książkę stosuje się przezocznie.
Profilaktycznie: 1-2 kraje dziennie.
W stanach niedoboru wiedzy: 1 kontynent na dobę, w dawkach podzielonych.
W przypadku wrażenia, że działanie książki jest za słabe, podwoić dawkę.

W przypadku zażycia większej dawki książki „MAPY” niż zalecana:
Objawy przedawkowania opisane są w punkcie 4.
W razie przeczytania większej niż zalecana dawki książki, należy niezwłocznie umieścić posiadany egzemplarz na szafie, a drabinę wynieść do piwnicy.

W przypadku pominięcia dawki książki „MAPY”
Pominięcie dawki nie jest możliwe z uwagi na silnie uzależniające działanie książki.

4. Możliwe działania niepożądane:
Jak każda książka, „MAPY” mogą powodować działania niepożądane. UWAGA! Występują u każdego!
Książka „MAPY” jest zwykle dobrze tolerowana w zalecanych dawkach, jednak podczas stosowania dawki zwiększonej mogą wystąpić:
- nadpobudliwość,
- przemądrzałość,
- rosnąca wzgarda wobec rodziców (opiekunów) nieumiejących odpowiedzieć na podstawowe pytania (np. jakie miasto jest stolicą Tanzanii albo w jakim oceanie żyje orleń cętkowany),
- przerażenie przechodzące w panikę (wśród rodziców/opiekunów, najczęściej spowodowane dowiedzeniem się, że wiedza nabyta w szkole 20 lat wcześniej jest już nieaktualna i to nie tylko w zakresie braku Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich),
- podwyższenie tętna i liczby zadawanych pytań na minutę.

5. Interakcje z innymi książkami i produktami.
Zażywający „MAPY” w zasadzie nie powinien stykać się z niczym więcej (zwłaszcza zaś z podręcznikami szkolnymi), bowiem taki kontakt może prowadzić do silnych reakcji alergicznych, ewentualnie silnego ataku prychokaszlu.

Przykładowo, u siedmioletniego pacjenta zaobserwowano zdecydowane odrzucenie podręcznika szkolnego połączone z odmową uczestnictwa w lekcjach, po tym jak odkrył że według autorów podręcznika liczba krajów w Europie wynosi 45, podczas gdy w rzeczywistości (opisanej rzetelnie wyłącznie w „MAPACH”) jest ich 47.

Ponieważ zażywanie „MAP” znacznie osłabia otoczenie zażywającego, obserwowano przypadki podsuwania zażywającym podobnych tematycznie, choć innych gatunkowo produktów.


Każdorazowo odradza się jednak stosowanie gier planszowych, w szczególności zaś gry „Dookoła świata”. Jej zastosowanie bezpośrednio po zażyciu „MAP” skutkuje w każdym przypadku wzrostem pogardy dla rodziców/opiekunów (patrz: punkt 4), bęckami spuszczanymi tymże w trakcie gry oraz – ostatecznie – odrzuceniem gry, po odkryciu występowania w niej haniebnych i elementarnych błędów (polegających np. na wskazaniu, że Kazachstan nie leży nad morzem).


6. Przechowywanie książki „MAPY”
Książkę należy przechowywać w miejscu dostępnym i widocznym dla dzieci.
Chronić od wilgoci.
Można stosować po upływie 3 lat od daty zakupu.

7. Inne informacje.
W celu uzyskania normalnej recenzji, należy kliknąć w jeden z pięciu tysięcy blogów, na których już dawno temu zamieszczono informacje na temat tej książki. Najlepiej jednak zajrzeć do Bazyla:)

Aleksandra i Daniel Mizielińscy „MAPY. Obrazkowa podróż po lądach, morzach i kulturach świata”. Wydawnictwo Dwie Siostry, Warszawa 2012. 

piątek, 4 stycznia 2013

E. Nesbit "Pięcioro dzieci i coś", czyli poszerzam horyzonty


Nie wiem jak to się stało, ale w dzieciństwie na pewno nie czytałam książek Edith Nesbit.
„Nesbit, Nesbit, kto to taki?” – drapałam się po głowie, niczym twórcy strony internetowej biblioteki szkolnej Zespołu Szkół w Graboszycach, którzy uznali że „E.” przed nazwiskiem musi oznaczać mężczyznę i na liście lektur uzupełniających dla klasy IV umieścili „Pięcioro dzieci i coś”, tyle że autorstwa niejakiego Evansa Nesbita. Szczere gratulacje i pełen szacun, naprawdę!
Ja jednak dziś o Evansie nie wspomnę, wyrażając zamiast tego swój zachwyt nad twórczością Edith, która – cóż za zbieg okoliczności – napisała książkę o identycznym tytule co Evans.


Nie wiedziałabym o niej pewnie do dziś, gdyby nie Lirael i jej listopadowy wpis. Jej entuzjazm, wsparty przez Zacofanego w Lekturze, sprawił że prawie cały grudzień upłynął mi i Starszemu na wieczornej lekturze opowieści o przygodach Piaskoludka i czworga zakłócających jego spokój małych intruzów (nie licząc piątego dziecka, zwanego Barankiem).

W tym roku zdarzyło się nam już czytać parę ramotek, z których najstarszymi były chyba książki o przygodach Baltazara Gąbki (najstarsza z nich została wydana w 1965 roku). Ich wiek w zasadzie nam nie przeszkadzał, choć zdarzały się momenty, w których coś zgrzytało.
Edith Nesbit napisała natomiast książkę, w której nie zgrzyta nic. Owszem, jest dom ze służbą, kucharką i boną do dzieci, dziewczynki noszą kapelusze, a chłopcy pończochy, jednak na czytającym nie robi to żadnego wrażenia. Tak po prostu jest, bo tak ma być, a wszelkie pytania są zbędne. Bez mrugnięcia okiem czytelnik przyjmuje też pojawienie się kluczowej postaci, czyli niespecjalnie uprzejmego i życzliwego stworka Psammetycha (Piaskoludka), który żył już w czasach gdy każdy jadł na śniadanie pterodaktyla, jednak największym przysmakiem było megaterium. No przecież!
I tylko mi oczy robiły się coraz większe ze zdziwienia, w miarę jak uświadamiałam sobie że oto czytam powieść, która pierwszy raz ukazała się drukiem w roku 1901. Starszy miał natomiast tę informację, hm, dokładnie tam, i bez przeszkód oraz jakichkolwiek komplikacji płynnie przełączał się między „Pięciorgiem dzieci…” a kultową pozycją „Co kryje mrok” z serii Lego Ninjago.
W zasadzie zresztą obie te książki mają ze sobą coś wspólnego (myślę, że Nesbit – Edith, nie Evans – nie przewraca się teraz w grobie, wyrażając w ten sposób swe oburzenie z powodu zestawienia jej książki z dziełem o tak nikłej literackiej wartości; zrobiła na mnie wrażenie równej babki, która nie bierze takich rzeczy do siebie). I jedną, i drugą książkę można bowiem zaliczyć do tzw. literatury fantastycznej. Nesbit wymieniana jest wszak jako prekursorka tego gatunku, razem z J.B.Barrie, twórcą „Piotrusia Pana” i F.H.Burnett, znanej najbardziej z „Tajemniczego ogrodu”. Zaiste, ignorancja ma była wielka, zwłaszcza że do niedawna uważałam, że mam całkiem niezłe pojęcie o fantastyce!

Nesbit ujęła mnie przede wszystkim swoim stylem prowadzenia opowieści – lekkim, dowcipnym, ale nie schlebiającym w prosty sposób dziecięcym gustom. Silnie skojarzyła mi się przez to z Astrid Lindgren, która do tej pory była dla mnie największą wyznawczynią wiary w mądrość dzieci.
Bohaterowie książki otrzymują szansę na to, że zostaną spełnione wszelkie ich życzenia, ze wszystkimi tego konsekwencjami. Jest więc śmiesznie, strasznie, niekiedy dramatycznie, czasem zaś dziwnie. Nigdy nie jest jednak grożącopalczaście i moralizatorsko. Kto chce, sam może wyciągnąć wnioski z lektury; kto nie chce, niech się po prostu dobrze bawi.
Czytaliśmy wydanie w znakomitym tłumaczeniu Ireny Tuwim, opatrzone jednak znacznie mniej znakomitymi ilustracjami Marty Blachury. Niby nic nie można im zarzucić, ale to nie moja estetyka (Starszego też nie). Dlatego ucieszyła mnie informacja, że już w tym miesiącu powinno ukazać się nowe wydanie tej książki, firmowane przez „Znak”, w tym samym tłumaczeniu, jednak z ilustracjami Marii Orłowskiej-Gabryś. Nie wykluczam, że to tylko sentyment do czasów mojego dzieciństwa, ale wydaje mi się, że to będzie to.

Jedyne, czego nie rozumiem, to faktu że książka została zaliczona do lektur dla klas czwartych szkoły podstawowej. Pewnym wytłumaczeniem wydaje się jej objętość, sugerująca, że młodsze dzieci mogłyby nie poradzić sobie z samodzielną lekturą. Nie zmienia to jednak tego, że moim zdaniem idealną grupą wiekową są dzieci młodsze, 7-8 latki. Tylko, czy da się ich masowo zarazić sympatią do Piaskoludka? Niestety wątpię, bowiem do tego potrzeba byłoby pospolitego ruszenia zarażających, a coś ostatnio nie słyszałam o zaciągu.
My jednak na pewno sięgniemy po kolejne części – „Feniks i dywan” oraz „Historię amuletu”. Nie mam jednak pojęcia kiedy, gdyż święty Mikołaj odpowiedzialny za książkową część dziecięcych prezentów w tym roku zupełnie oszalał, zapewniając nam przez to czytelniczą rozrywkę na dobrych kilka tygodni.



Edith Nesbit „Pięcioro dzieci i coś”, Wydawnictwo Zielona Sowa, Kraków 2010; przełożyła Irena Tuwim.

środa, 2 stycznia 2013

K. Krenz "Królowa pszczół", czyli będę żądlić!


Odnoszę wrażenie, że powinnam natychmiast zarzucić dalsze przeprowadzanie bibliotecznych eksperymentów pt. „wezmę, co stoi na półce, choć nie mam pojęcia co to”. Szkoda życia i czasu, bo jak na razie zaliczam same pudła.
W tym przypadku przestrogą powinna już być okładka, będąca z pewnością jakąś arcymądrą i głęboką alegorią, której mój prosty umysł jednak ani trochę nie chwyta. Zamiast alegorii widzę jedynie coś brzydkiego.


Stojąc przy bibliotecznej półce przeczytałam jednak notę na okładce, przy czym nauczona wcześniejszymi doświadczeniami starannie pominęłam opis samej książki. O autorce piszą zaś – „poetka, pisarka, tłumaczka, dziennikarka. Jej wiersze były tłumaczone na wiele języków. Wśród jej przekładów literatury pięknej znalazły się opowiadania i powieści m.in. Amosa Oza, Johna Updike’a i Richarda Russo. Autorka dwóch powieści. Jest członkiem Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. Mieszka z mężem w Polsce i w Portugalii.”
No, no, no i czapka z głowy, ja żuczek malutki jestem, a tu taka książka w moje niegodne ręce! Wzięłam. Bzzzzzzz!

Rozumiem – „literatura kobieca”. Rozumiem – „ku pokrzepieniu serc”. Rozumiem – „edukujemy czytelników”. Nie rozumiem jednak – „wszystko naraz”. Efekt – ciężkostrawne.
Po pierwsze: na początku dowiadujemy się, jaki będzie finał opowieści. Wiem, wiem, takie zabiegi się stosuje. W tym przypadku nie mam jednak pojęcia po co.
Po drugie: za dużo głównych bohaterów. W zasadzie wszyscy są główni; jedynie parę postaci pojawia się epizodycznie.
Po trzecie: ckliwość, ckliwość, ckliwość. Lubię czasem poczytać łzawy romans, bądź inną pazurami rwącą serce historię, ale i w tym przypadku umiar jest cnotą! Tu zaś mamy do czynienia z kilkoma równolegle toczącymi się wątkami, przy czym wszystkie kończą się happy endem, przejawiającym się przede wszystkim w szczęśliwym sparowaniu osobników płci przeciwnej. Do kompletu dodam jeszcze ciężką i spektakularną chorobę, którą jednak udaje się całkowicie uleczyć, dwie nagłe śmierci, parę zwierzątek, w tym jedno chore, urnę z prochami którą trzeba dowieźć w bardzo ważne miejsce w ramach spełniania woli osoby zmarłej, wątek złego ubeka (esbeka? w każdym razie lustracji nie przeszedłby pozytywnie) i to że jedna z bohaterek widzi aury innych.
Dobrze, że wzięłam się za lekturę w okolicy świąt – bez śledzia nie podchodź!

I znów, podobnie jak w przypadku książki Ingi Iwasiów, przeczytałam później wywiad z autorką, która opowiedziała o czym to jest ta książka. I zadumałam się okrutnie.
Proponuję więc test: jeśli na okładce tej książki widzicie Alegorię – bierzcie śmiało i czytajcie, to pozycja dla was. Jeśli zaś Alegorii nie dowieźli, bierzcie cokolwiek innego; nie pożałujecie.

Katarzyna Krenz „Królowa pszczół”, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2011.