Czasem
tak jest, że wiesz, po prostu wiesz, że ktoś jest osobą, z którą możesz się
dogadać. W realu wystarczy niekiedy błysk w oku lub mimochodem rzucona uwaga. W
sieci obwąchiwanie trwa dłużej, bowiem zastosowanie kamuflażu jest o wiele
łatwiejsze, a co za tym idzie – rośnie ryzyko pomyłki.
Blogu
zimno nie zaczęłam wcale czytać przed wiekami (według cyberkalendarza), a ledwie jakieś 1,5 roku temu. Najpierw nieregularnie,
potem z coraz większą łapczywością. Mam o jedno dziecko mniej niż ona (a to
różnica naprawdę duża), ale poza tym łączy nas sporo. Przedział wiekowy,
wykształcenie, światopogląd. Sporo też nas różni – ilość dzieci, miejsce pracy
i jej charakter – niby podobny, mający wiele punktów stycznych, a jednak – gdy
chodzi choćby o macierzyństwo – diametralnie różny. Pomimo to często mam wrażenie, że
pisze dokładnie o tym, o czym chciałabym napisać sama i robi to w taki sposób,
w jaki i ja bym to zrobiła, jednak – z różnych względów – nie zrobię.
Dlatego
jej książkę kupiłam prawie od razu i zupełnie od razu przeczytałam. Zwłaszcza
to ostatnie zasługuje na podkreślenie, bo zazwyczaj zapał opuszcza mnie
natychmiast po przeniesieniu książki przez próg mojego mieszkania.
Na
okładce napisano (tak, znowu przeczytałam notkę od wydawcy, to chyba
nieuleczalne): „Książka dla mężczyzn i kobiet. Dla singli i matek.” Nie zgadzam
się z tym ani trochę.
Nie
jestem sobie w stanie wyobrazić mężczyzny, który czyta tę książkę i rozumie, co
autorka miała na myśli.
Nie
umiem zobaczyć zainteresowanej tą lekturą singielki.
Uprasza
się o wybaczenie.
Mam
natomiast wrażenie, że to książka dla bardzo wąskiej grupy odbiorców: będących
matkami kobiet urodzonych w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku, o
stosunkowo wysokich dochodach. Koniec, szlaban, innych nie wpuszczamy.
Wcale,
ale to wcale nie interesuje mnie, czy wszystko co zostało opisane w tej – jak
określono na okładce - niepowieści, zdarzyło się naprawdę. To bez znaczenia.
Nie
denerwuje mnie styl autorki (czytuję niekiedy komentarze na jej blogu, w tym i
te, które zgłaszają pretensje do udziwnionego ich zdaniem stylu); przeciwnie –
podoba mi się, jak bawi się słowem, jak konstruuje literackie opisy prozaicznej
rzeczywistości, jak rozkłada akcenty.
Najbardziej
podoba mi się jednak, że nie boi się nazywania rzeczy po imieniu, że przyznaje
się przed sobą i całym światem do rzeczy, do których matce, a zwłaszcza
wielomatce, przyznawać się nie wypada. Przynajmniej nie w Polsce.
Matka
robiąca karierę, matka spełniająca się zawodowo to zła matka jest.
Matka
wracająca do pracy zanim jej dziecko osiągnie wiek przedszkolny, to
matka wyrodna.
O
piastunko domowego ogniska, o cicha i pokornego serca, módl się za nimi!
Ja
jednak czytam i wiem, czuję, że taka matka tkwi w ciągłym rozkroku. Czy chce,
czy nie chce uprawia codzienny, permanentny stretching, marząc o osiągnięciu
poziomu kobiety-gumy. A wszystko po to, by – jak napisała autorka w prologu –
nie rozpuścić się ani nie rozpaść w Projekcie Macierzyństwo; by ocalić siebie.
Powodem,
dla którego podoba mi się ta książka jest egoizm. Kiedy czytam, że ktoś opisuje
to, co sama czuję i przeżywam, jest mi po prostu znacznie lepiej. Nie przestanę
przez to się zadręczać, nie zyskam pewności, że dokonałam właściwego wyboru.
Moje problemy – istniejące w dużej mierze tylko dlatego, że jestem kobietą tu i
teraz – nie znikną jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Nie znajdę też w
tej opowieści-niepowieści żadnych recept i dobrych rad. To ja sama, tak jak
zimno, muszę znaleźć własną drogę.
Ale
lepiej mi. Po prostu mi lepiej.
Na
zakończenie parę uwag technicznych.
Konstrukcja
książki jest chronologiczna. Najpierw świat „przed”, potem w czasie pierwszej
ciąży, wreszcie z dzieckiem (dziećmi), a na końcu klamra w postaci listów do
przyjaciółki.
Część
drugą uważam za zdecydowanie najsłabszą i zbyt długą. Nie wiem jaki zamysł przyświecał
autorce, jednak ja po prostu się wynudziłam i gdyby nie silna determinacja oraz
wyniesiona z lektury bloga wiedza o tym, co będzie czekało mnie w następnej
części, nie wykluczam że poddałabym się na tym etapie.
Zdecydowanie
najjaśniejszym punktem są natomiast końcowe „Listy do Judyty”. Jeśli ktoś miał
do tej pory wątpliwości co do poglądów autorki, tu musi je porzucić. Są bardzo
zdecydowane. Konkretne zdarzenia, obrazy, słowa stają się pretekstem do
poruszenia bardzo ważnych dla kobiet tematów, postawienia kilku istotnych
pytań. Co z tego, że często pozostają one bez odpowiedzi.
Ostatecznie,
z mojego prywatnego punktu widzenia czuję się absolutnie usatysfakcjonowana.
Patrząc
jednak nieco szerzej, trochę mi smutno. Smutno, gdyż wiem że te wszystkie problemy
– choć bardzo istotne i ważkie – wydają się być wydumanymi i błahymi wówczas,
gdy na plan pierwszy wysuwa się „nie mam co do garnka włożyć”. Gdy brak sił na
zmagania z redefiniowaniem roli kobiety-matki-żony, bo codzienna szarpanina z
pustką w portfelu nie zostawia miejsca na nic innego. Dlatego tym bardziej
uważam, że to nie jest książka dla wszystkich. A szkoda.
Małgorzata
Łukowiak „Projekt matka. Niepowieść” Świat Książki, Warszawa 2013.